Coż tam, panie, w polityce?

Dzisiaj wpis będzie polityczny. Spokojnie, nie będę Was namawiać na głosowanie na daną opcję polityczną, nie będę analizować „piątki Kaczyńskiego” czy obietnic Koalicji Europejskiej. Mój blog z założenia jest apolityczny, zapraszam do lektury każdego, bez względu na partyjne namiętności.

Na początku przedstawię Wam sytuację polityczną – w telegraficznym skrócie i bez przynudzania. W Albanii znaczenie mają trzy środowiska polityczne. U władzy znajduje się Partia Socjalistyczna pod panowaniem obecnego premiera Ediego Ramy. Ich głównym wrogiem jest Partia Demokratyczna – pod duchowym przywództwem Saliego Berishy – jednej z najważniejszych postaci współczesnej historii Albanii, która „trwa” na scenie politycznej od czasów dekomunizacji  (nie odważę użyć się słowa „demokratyzacji”). Nie pełni on aktualnie żadnych oficjalnych funkcji, ale jest bohaterem elektoratu demokratów – popularnych szczególnie na północy, w okolicach Szkodry. Za lewicę uchodzą socjaliści, za prawicę demokraci, ale tak naprawdę nie ma to większego znaczenia. Liczy się obsada stanowisk i upchnięcie „swoich” ludzi przy zleceniach publicznych, na stanowiskach i w urzędach. Jest jeszcze trzecia siła – Socjalistyczny Ruch Integracji – partia secesjonistów, byłych członków Partii Socjalistycznej. Kierował nią Ilir Meta – aktualny prezydent, a po jego nominacji na stanowisko głowy państwa stery objęła jego żona, Monika Kryemadhi. Ciekawostką jest, że ze względu na działalność partyjną nie pełni ona funkcji pierwszej damy, którą przejęła córka Mety. Integracjoniści nie są jednak żadnym powiewem świeżości, czy nadzieją, to po prostu kolejna quasi-mafijna organizacja, która pragnie uzyskać wpływy.

Przez lata trwał okres marazmu społeczeństwa, które doskonale zdaje sobie sprawę, że u władzy (bez znaczenia kto) rządzą organizacje nie mające nic wspólnego z proobywatelską działalnością. Efekty nie są zaskakujące – sytuacja ekonomiczna Albanii jest bardzo zła, a dla młodych jedyną nadzieją na polepszenie warunków bytowych jest wyjazd za granicę. Beztroska polityków może porażać, ale jeśli nie zajdą istotne zmiany, wkrótce kraj kompletnie się wyludni, a w kraju zostaną jedynie ‚partyjniacy’, właściciele domów wczasowych na wybrzeżu i garstka osób z pokolenia pamiętającego jeszcze antyfaszystowską walkę pod czerwonym sztandarem.

Parę razy w tygodniu przechodzę ulicą Skanderbega, charakterystyczną ze względu na urok i liczbę ambasad. Codziennie przy ambasadach Francji i Niemiec widać tłum, którzy stara się o wydanie wizy. Większość Albańczyków młodego pokolenia nie widzi żadnych perspektyw na godne życie w swoim kraju i planuje wyjazd w celach zarobkowych. W samej Albanii żyje jedynie 2,5 miliona Albańczyków (w Kosowie około 1,5 miliona), znacznie liczniejsza jest diaspora. Odliczając wcześniejsze migracje (Arbareszów we Włoszech czy Czamów w Grecji) oraz „albańskie” terytoria Macedonii, Serbii i Czarnogóry, miliony rodaków Skanderbega żyje w Europie Zachodniej – Wielkiej Brytanii (prym wiodą tutaj Kukesianie), Niemczech czy Szwajcarii. Liczba emigrantów z każdym rokiem drastycznie rośnie.

20190318_140425

kolejka przed niemiecką ambasadą

***

Czy Albańczycy się buntują? Po latach bierności i pasywności w ostatnich miesiącach doszło do eskalacji społecznego niezadowolenia. Od grudnia 2018 roku obywatele masowo wychodzą na ulicę, by zamanifestować swój sprzeciw wobec władzy. Wszystko rozpoczęło się od protestu studentów, którzy nie mogli dłużej akceptować horrendalnych opłat. Wysokość czesnego na publicznych uczelniach jest zupełnie niewspółmierna do jakości nauczania. Albańskie uniwersytety są w jeszcze bardziej opłakanym stanie niż polskie – poza granicami nikt nie traktuje poważnie tych dyplomów a przy cenach, które przekraczają możliwości przeciętnej rodziny albańskiej i wszechobecnej korupcji (wyższa ocena za wyższą zawartość koperty, taryfy egzaminacyjne są na porządku dziennym) niezależni działacze studenccy postanowili wyjść na ulicę. Domagali się między innymi demokratyzacji uczelni publicznych, podwyżki wydatków na szkolnictwo wyższe do 5 procent PKB oraz obniżki czesnego. Rząd zareagował, choć dla manifestantów w stopniu niedostatecznym.

Dodać jeszcze trzeba, że protesty studentów były bardzo spokojne i pokojowe, co nie jest normą. Autor tekstu wie o czym mówi, bowiem na jednym z wieców opozycyjnej Partii Demokratycznej został potraktowany gazem łzawiącym przez funkcjonariuszy policji. Nagrania z protestów dodam na profilu facebookowym.

20181217_115532

gromadzący się ludzie, a w tle piramida

20181217_114953

20181217_114935

20181217_114926

protest studentów z czasem przerodził się w protest obywatelski

***

Niejako w cieniu protestów studentów, odbywały się jednocześnie manifestacje mieszkańców dzielnicy Astir, którzy mają zostać eksmitowani, ze względu na planowaną budowę głównej arterii. Ta sytuacja to idealny przykład na chaos i bezmyślność polityków. Historia rozpoczęła się w latach 90., gdy politycy zezwolili na pobyt dzikich lokatorów, z zastrzeżeniem, że w przyszłości może powstać droga i wtedy będą musieli się wynieść. Wydawałoby się, że ich eksmisja jest więc naturalną koleją rzeczy i nawet słowa prezydenta Tirany, który nazwał protestujących „jaskiniowcami” nie zmieniają faktu, że powinni byli być tego świadomi. Sprawa jest jednak skomplikowana, bowiem swego czasu politycy obiecali im legalizację posiadłości i gwarancję pobytu, a nawet brali za to pieniądze. Na domiar złego cała inwestycja budzi spore wątpliwości, a opozycja przedstawiała dowody na nieuczciwość w procesie przetargowym. Oczywistym jest, że domy zostaną zniszczone, ale że zbliżają się wybory, to zapewne trzeba będzie jakoś udobruchać elektorat i „rzucić” jakąś kiełbasę wyborczą.

20190226_181957

Protest Partii Demokratycznej, jeszcze przed rozpyleniem gazu łzawiącego

***

Sytuacja Albanii nie jest zbyt optymistyczna, jednak sytuację ratuje nieco położenie geograficzne. Kraj jest niezwykle atrakcyjny turystycznie, ma rozległe wybrzeże i przepiękne tereny górskie, co pozwala mieć nadzieję, że inwestycje turystyczne zahamują nieco emigrację i podbudują gospodarkę jednego z najuboższych państw Europy.

Z wizytą w [#3]: Gjirokastra i okolice

Wszystkie przewodniki, większość Albańczyków, w zasadzie każda strona internetowa poświęcona Albanii w pierwszej kolejności wspomina o walorach Gjirokastry – jednego z trzech miejsc w tym kraju znajdującego się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto będące  ewenementem – prowincjonalne, choć przecież tak istotne dla nowoczesnych losów Albanii. To tutaj urodziły się dwie osoby, które wywarły gigantyczny wpływ na społeczeństwo. Pierwszą z nich śmiało nazwać można szwarccharakterem – Enver Hoxha, zdegenerowany i rozhisteryzowany dyktator, który przez czterdzieści lat znęcał się nad swoimi rodakami. Jego ideologia spowodowała niepowetowane straty – życie w ciągłym strachu, donoszenie na najbliższych (bez względu na więzy krwi lub pokrewieństwo duszy), czy wreszcie kompletnie zwariowany plan budowy kilkuset tysięcy bunkrów,  które do dziś stanowią nierozerwalny element krajobrazu Albanii. Drugą postacią – znacznie dostojniejszą, choć również niepozbawioną kontrowersyjnych wątków w swoim życiorysie – jest Ismail Kadare, wielki pisarz, dziś już w podeszłym wieku, ale wciąż mogący pochwalić się doskonałą kondycją intelektualną. O ile, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie widać, by dyktatora ktokolwiek w Gjirokastrze darzył szczególną estymą, o tyle literat jeszcze za życia został w godny sposób doceniony. Jedna z najważniejszych ulic została nazwana jego imieniem, a dom rodzinny – przepięknie zresztą odnowiony – stanowi ważny punkt trasy turystycznej. W niedalekiej przyszłości ma powstać ekspozycja poświęcona artyście, obecnie można tam podziwiać wystawę fotografii przedstawiającą Albanię w latach 90. Wszechobecny w mediach Kadare jest symbolem człowieka-sukcesu, intelektualisty, Albańczyka, który mimo swojego „prowincjonalnego” pochodzenia mógł osiągnąć sukces za granicą (obiecuję, że jeszcze o nim napiszę).

20181202_110127

Wjazdowi do miasta towarzyszy raczej zdziwienie – nie widać bowiem piękna architektonicznego i obiecanych srebrnych dachów. Z lewej strony olbrzymie pasmo górskie (ze zjawiskowo zaśnieżonymi szczytami), przy drodze typowy widok „zwykłej albańskiej mieściny” – kilka stacji benzynowych, kilkanaście kawiarni z mężczyznami wesoło gawędzącymi przy filiżance espresso lub szklance rakiji, sklepy, myjnie i punkty wulkanizacyjne. Na szczęście ta część miasta przydatna jest jedynie po zmroku, gdy chce się wypić piwo lub coś mocniejszego. Wszystko co ciekawe a dostępne również dla osób niepełnoletnich, znajduje się po prawej stronie, znacznie, znacznie wyżej.

***

Pustka, zero turystów – to realia panujące nawet w najpopularniejszych miejscach w Albanii poza sezonem. Grudzień wydaje się idealnym miesiącem dla osób, którzy cenią sobie święty spokój. Po wkroczeniu do historycznej części miasta od razu jestem zaczepiony przez starszego człowieka, który proponuje wypicie kawy. Po wymienieniu uprzejmości dowiaduję się, że mam do czynienia z emerytowanym nauczycielem, którego śmiało można nazwać poliglotą. Jego rosyjski był naprawdę bardzo piękny i leksykalnie bogaty, próbował także swoich sił we francuskim – kłania się jednak lenistwo w szkole średniej, przez które nie mogę powiedzieć na ile dobra, w skali od Lecha Rocha Pawlaka do Joe Dassina, była jego francuszczyzna.

20181202_132743

starówka w Gjirokastrze

 

Po około trzydziestu minutach rozmowa przestała się kleić, więc zdecydowałem się opuścić kawiarnię i skierować się powolutku do mojej noclegowni. Towarzyszyły temu liczne problemy związane z brakiem oznaczeń, ale w końcu udało się osiągnąć cel. Pokój był urządzony w tradycyjnym stylu – niestety tradycyjny był też brak centralnego ogrzewania, co przy górskim, mroźnym powietrzu trochę przeszkadzało. Farelka i koc musiały wystarczyć. Wszystko jednak rekompensowali cudowni właściciele. Małżeństwo w średnim wieku przed wręczeniem kluczy zaprosili mnie na kieliszek rakiji i kawę. Konwersacja była urocza, mój prymitywny albański w zupełności wystarczył do wymiany myśli, a wizyta przeciągnęła się o dwa następne kieliszki i filiżankę tradycyjnej górskiej herbaty (nie jestem pewien czy google nie kłamie, ale zgodnie z tłumaczeniem roślina ta nazywa się gojnik – nie ręczę jednak za wiarygodność tej informacji).

Gdy wychodziłem od moich gospodarzy było już ciemno, jednak nie miałem czasu, by się nudzić, bo ten sam Pan, z którym parę godzin wcześniej piłem kawę, zaprosił mnie do mieszkania swojej siostry, gdzie przebywała liczna rodzina.

Tak, kolejna kawa na moje nadciśnienie.

Tak, kolejna rakija na lepsze krążenie.

To było jedynie preludium. Jednak trzeba było zejść na dół – wraz z poznanymi podczas kolacji znajomymi z Kanady i Holandii, gdzie można było w sympatycznej atmosferze degustować napój z winogron.

***

Następnego dnia moim celem była miejscowość Përmet oraz gorące źródła – Bënjë – położone nieopodal.

Kanadyjczyk spóźniony i zmęczony dołączył do mnie i ruszyliśmy w drogę. I muszę powiedzieć, że trasa pomiędzy Tepeleną (słynącą z wysokiej jakości wód mineralnych) a Përmetem jest – nawet jak na standardy albańskie – zniewalająco piękna. Warto się przejechać dla samych widoków.

Përmet to z kolei miasto „na godzinę” – włączając w to szybką kawę. Kilka nudnych pomników, cerkiew, meczet – jednym słowem nic specjalnego. Nie wiem jak jest w sezonie, ale poza nim do źródeł można dojechać tylko i wyłącznie taksówką (ok. 1000 leków w dwie strony z postojem). Źródła termalne były z kolei niezłą przygodą – co prawda: a) nie była gorąca, a jedynie letnia, co znacznie zmniejszało frajdę, b) jak to w miejscowościach uzdrowiskowych strasznie śmierdziało jajem na twardo, niemniej jednak miejsce jest przepiękne – ze starym osmańskim mostem, nad rzeką, otoczone pasmem górskim i – przynajmniej poza sezonem – puste.

20181201_144104

Most w Benje

***

20181201_131054

centrum Permetu, w tle cerkiew, na pierwszym planie Naim Frasheri – jeden z trzech braci-bohaterów narodowowyzwoleńczych

***

Każdy Albańczyk Wam powie – „jedźcie na południe”, „południe jest najpiękniejsze”, „na południu ludzie są milsi”… Na pewno ludzie są bardziej otwarci niż w stolicy i jest zjawiskowo. „Miasto tysiąca schodów” lub „miasto srebrnych dachów” jak nazywana jest Gjirokastra urzeka swoim pięknem – zimą to ciche, kameralne miejsce, w sam raz dla wielbicieli osmańskiej architektury. Ostatniego, niedzielnego dnia na szczycie wielkiej fortyfikacji z pięknym zamkiem upajałem się świeżym powietrzem i ciszą.

20181202_123224

Miejsce idealne na weekend.

***

CO WARTO:

  1. Długi, całodniowy spacer – od starówki, przez dom Ismaila Kadare, Zakate, Skenduli aż do sporych rozmiarów fortyfikacji i zespołu akweduktów,
  2. Kawa z brandy/rakiją w centrum miasta późnym popołudniem,
  3. Obiad w restauracji Gjoça – tradycyjna kuchnia albańska, o wiele smaczniejsza i tańsza od przereklamowanej Odaji, która kusi tylko wystrojem,
  4. W okresie letnim zapewne spacery górskie

NIE WARTO szukać noclegu w Permecie. Tam naprawdę nie ma co robić.

kolejno: (1) starówka w godzinie szczytu, prawdziwe tłumy jak na zimowe standardy, (2) ulica im. George’a Sorosa (to nie żart), (3) przedszkole imienia Sorosa, (4) tablica upamiętniająca walkę z faszystami, (5) most z innej perspektywy, (6) basen z wodą termalną, (7) góra: zabudowa Envera Hoxhy, który dbał o to, by w każdym nawet mało dostępnym miejscu były schrony, (8) środek: Muzeum Etnograficzne, (9) dół: orientalne wnętrza domu Ismaila Kadare, (10) jeszcze jeden widok na Gjirokastrę, (11) wieża zegarowa zamku.

Moje ostatnie wyjazdy

Dawno już nic nie napisałem, blog się nieco zakurzył, jednak nic nie dzieje się bez przyczyny. Przez ostatni miesiąc byłem nieco zajęty, ponieważ uczestniczyłem w trzech treningach poza Albanią. Obiecuję, że w kolejnym wpisie opowiem co nieco o projekcie dotyczącym permakultury, który zorganizowaliśmy wraz z moją organizacją w szkole znajdującej się we wsi Ndroq – nieopodal Tirany.

Tymczasem jakiś czas temu  moja organizacja zaproponowała mi uczestnictwo w dwóch treningach organizowanych przez holenderską organizację non-profit Richter, dotyczącej pozyskiwaniu funduszy, organizacji oraz liderowaniu grup podczas wymian młodzieży. Takie projekty odbywają się w całej Europie. Treningi odbyły się na Litwie (wieś o godzinę oddalona od Troków) oraz w Hiszpanii (prowincja Kastylia La Mancha). Nie ukrywam, że dla wolontariuszy pracujących z młodymi ludźmi takie spotkania to nie tylko możliwość poznania nowych ludzi, integracja, ale także kopalnia wiedzy na temat nieformalnej edukacji. Część litewska była zorientowana na byciu liderem grupy – tzn. jak dobrze kierować grupą, jak ją zaktywizować, miałem także możliwość poznania wielu nowych gier i zabaw. Druga część była nieco bardziej teoretyczna – powstały zalążki projektów wymian, który zamierzamy zorganizować w przyszłym roku. Mam nadzieję, że sprawozdanie z efektów naszej pracy będę mógł tutaj przedstawić, ponieważ moja grupa jest zdeterminowana, aby nasz czas nie poszedł na marne i żeby faktycznie projekt został wdrożony.  Będzie się on skupiał na kwestiach ochrony środowiska, co dla młodzieży albańskiej wydaje się kwestią priorytetową. Niestety wiele pięknych miejsc jest oszpeconych stertą śmieci i butelek, ponieważ nikt tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy ze skutków takiego zachowania.

W projekcie uczestniczyli pracownicy społeczni i wolontariusze z całej Europy i w różnym wieku, co pozwoliło na ciekawe wymiany spostrzeżeń i powstanie wielu innych, równie interesujących projektów.

Oprócz pracy był także czas na integrację, zwiedzanie europejskich perełek (Wilno, Troki, Albacete, czy wreszcie przepiękna Walencja).

Ponadto byłem również na obowiązkowym treningu dla wolontariuszy EVS, który odbył się w Sremskich Karlowcach (Serbia). Każdy wolontariusz powinien odbyć dwa takie treningi – na początku oraz w połowie projektu. Tam z kolei można podzielić się z wątpliwościami, uwagami, a także uzyskać pewną wiedzę o zasadach europejskiego wolontariatu. Nie ukrywam, że większość z informacji znałem już wcześniej, ale byłem raczej wyjątkiem i wynika to raczej z profesjonalizmu mojej organizacji wysyłającej, która poinformowała mnie o tym wcześniej oraz z informacji, które uzyskałem samodzielnie (chociażby od znajomych, którzy zdecydowali się na EVS). W tym treningu uczestniczyli wolontariusze, którzy pracują na Bałkanach (w Serbii, Bośni i Hercegowinie oraz Albanii) – Turcy, Francuzi, Niemiec i moja skromna osoba. Poza kwestiami formalnymi mieliśmy także możliwość odwiedzenia winiarni (Wojwodina słynie z doskonałych win) wraz z degustacją oraz Nowego Sadu i twierdzy Petrowaradińskiej. Koszty przelotów, wyżywienie oraz zakwaterowanie we wszystkich projektach zostały pokryte przez fundusze unijne.

Moi znajomi pytają się czy faktycznie odbywam wolontariat w Albanii – widząc zdjęcia z różnych miejsc. Jak widać przy odrobinie szczęścia (tutaj ukłony dla moich organizacji – Jeden Świat oraz PVN Albania), można przeżyć przygody, których wcześniej zupełnie nie oczekiwałem.

http://jedenswiat.org.pl/

Home

 

Z wizytą u Envera Hodży. (Bunk’Art)

Tirana nie należy do stolic, które mają wiele do zaoferowania turystom. W jednym z najbliższych wpisów umieszczę całościowe podsumowanie dotyczące najważniejszych miejsc i atrakcji w największym mieście Albanii – i postaram się dowieść, że jedno popołudnie może w zupełności wystarczyć (co nie znaczy, że trzeba bukować nocleg jedynie na jedną noc. Okolice są naprawdę piękne, ale nie będę ciągnąć samego siebie za język – szczegóły wkrótce!).

Tragiczną sytuację wydaje się nieco ratować inicjatywa uruchomiona w 2014 roku, nazwana Bunk’Art – jak łatwo rozszyfrować łącząca ze sobą jeden z najbardziej rozpowszechnionych symboli Albanii oraz walory artystyczne, które nowe muzeum ma promować. Odbywają się tam bowiem raz na jakiś czas różnego rodzaju konferencje, wystawy, pokazy oraz dyskusje, które są cennym elementem życia kulturalnego Tirany, które – powiem otwarcie – leży i kwiczy. W pokomunistycznym bunkrze wybudowanym i oddanym do użytku w latach siedemdziesiątych zwiedzającym udostępniono obszerną wystawę dotyczącą historii Albanii. Tak, to nie jest tylko muzeum komunizmu. Wystawa dotyczy – okupacji faszystowskich Włoch w latach 1939-1943, działaniom podczas II wojny światowej, czasom powojennym (1945-1947) i wreszcie komunizmowi.

20180810_133326

20180810_132411

Na powyższych fotografiach – plenerowa „sala” kinowa oraz wejście do pierwszego Bunk’Artu.

****

Dwa lata później Albańczycy poszli za ciosem i w ścisłym centrum nieopodal licznych największych atrakcji miasta otworzyli Bunk’Art 2 – drugie muzeum historyczne poświęcone historii Albanii – wystawa porusza następujące tematy – działania żandarmerii i służb mundurowych w latach 1912-1939, funkcjonowanie policji podczas okupacji faszystowskiej oraz działania milicji i służb specjalnych w czasach komunistycznych.

20180708_174049.jpg

Wejście do Bunk’Artu 2

****

To tytułem wstępu… Teraz czas na meritum – odpowiem Wam na podstawowe pytania:

  1. Czy ta inicjatywa jest potrzebna? Zdecydowanie tak. Z kilku względów – po pierwsze – historia Albanii dla obcokrajowców jest dość tajemnicza i to muzeum może pomóc w jej zrozumieniu, po drugie – Tirana potrzebowała miejsca, które z czystym sumieniem można polecić turystom, po trzecie – inicjatywy kulturalne mogą „rozruszać” miasto, w którym nie ma żadnego kina studyjnego, teatry można policzyć na palcach jednej ręki, a główną rozrywką dla mieszkańców jest picie kawy i rakiji, po czwarte – mam raczej sceptyczny stosunek do tzw. polityki historycznej, ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że społeczeństwo powinno znać przeszłość, gdyż niekiedy może ona czegoś nauczyć. Katastrofalne błędy XX wieku i działalność zbrodniczych reżimów nie ominęły Albanii –   nazizm (w najmniejszym stopniu, zresztą chociażby funkcjonowanie albańskich dywizji SS zostały niestety przez Bunk’Art przemilczane), faszyzm oraz komunizm odcisnęły ogromne piętno na Albańczykach.
  2. Czy warto – będąc w Tiranie – zwiedzić muzea? Nie zbiedniejecie. Wstęp do jednego muzeum kosztuje 500 leków (niewiele ponad 4 euro). Muzea są bardzo ciekawe, ale nie ma chyba sensu zwiedzać obu. Bunk’Art 1 jest położony poza centrum, przy parku narodowym Dajti (opiszę to miejsce wkrótce), więc jeśli macie go w programie, to możecie odwiedzić „jedynkę” przy okazji. Bunk’Art 2 jest – jak już napisałem – w centrum, więc będzie dobrą opcją przy jednodniowym wypadzie. Każde z muzeów zwiedza się około 1,5 godziny. Wewnątrz (zwłaszcza w „jedynce”) jest chłodno, więc latem zmarzluchom radzę wziąć koszulę lub bluzę.
  3. Czy Bunk’Art jako muzeum historyczne ma sens? Nie mam pojęcia dlaczego zdecydowano się umieścić wystawę dotyczącą monarchii oraz okupacji faszystowskiej w bunkrze wybudowanym przez komunistów, ale jeśli się na to zdecydowano, to raczej pomyślałbym o rozdzieleniu ekspozycji, tak aby jeden bunkier zajmował się wyłącznie komunizmem, a drugi wcześniejszymi latami. Niestety nie zdecydowano się na taki ruch, przez co ma się wrażenie, że oba Bunk’Arty się „dublują”.
  4. Jak tam dojechać? Bunk’Art 1 – pomarańczowy autobus z Placu Skenderbega (ścisłe centrum) w kierunku Kinostudio – końcowy przystanek (cena biletu: 40 leków). Bunk’Art 2 znajduje się obok wieży zegarowej i meczetu Ethem Beja.

    Jeżeli więc chcecie się dowiedzieć dlaczego na lotnisku w Tiranie konieczna była wizyta u fryzjera, jakie były sposoby władzy na podsłuchiwanie obywateli, jak wyglądał pokój Envera Hodży, w którym spędzał dnie i noce w obawie przed atakiem nuklearnym, jak żyli Albańczycy w okresie komunizmu, a także chcecie odczuć na własnej skórze jak wyglądało przesłuchanie wrogów reżimu – koniecznie odwiedźcie tę miejscówkę.

 

 

Z wizytą w Kukës

Przed dwoma tygodniami odwiedziłem, wraz z moimi współlokatorkami Kukës – miasto położone w północno-wschodniej Albanii, korzystając z gościnności trójki polskich wolontariuszy – Agnieszki, Asi i Karola (za co serdecznie im dziękuję!). Dopiero teraz zebrałem się, aby napisać parę słów o tym miejscu. Niestety wszechobecne tutaj lenistwo wpłynęło na moje i tak dostatecznie już leniwe usposobienie – w każdym razie lepiej późno niż wcale.

Właściwie nie wiem jak zacząć ten tekst (nie żeby spędzało mi to sen z powiek), ponieważ to miejsce jest absolutnie wyjątkowe i – wydawałoby się – unikalne. To znaczy malkontent mógłby powiedzieć: „przecież architektura Kukës to szaro-bura posthodżowska rzeczywistość”. Albo „toż to zadupie wypiździejewo prowincja”. Miasto może kojarzyć się nieco kibicom piłkarskim, ponieważ swoją siedzibę ma tutaj wyróżniający się w (co prawda mało prestiżowych) rozgrywkach albańskiej ekstraklasy i regularnie grający w europejskich pucharach. Tylko, że FK Kukësi swoje międzynarodowe spotkania rozgrywa w Szkodrze, ponieważ ich stadion według wymogów europejskich mógłby co najwyżej gościć Puchar Proboszcza. Jednak poza kibicami to urokliwe miejsce jest nieznane i nieodwiedzane przez turystów. Do tego stopnia nieodwiedzane, że oficjalny profil miasta na Instagramie wyszukało (prawdopodobnie za pomocą hasztagów) moje zdjęcie i z dumą umieściło je na ścianie (ścianie? tak to się chyba mówi?).

Pisałem o tym, że Kukës jest unikalne? No, jest. Otóż to urokliwe jezioro (Fierza), które możecie podziwiać na fotografii powyżej jest tak naprawdę sztucznym zbiornikiem wodnym powstałym w 1978 roku. Pod nim z kolei znajduje się „albańska Atlantyda” – czyli stare Kukës, które zostało doszczętnie zatopione. Wydawałoby się, że takie jezioro mogłoby być wykorzystywane w turystyce – nadaje się nie tylko do organizacji spływów kajakowych, wynajmu łódek, „plażingu”, ale także organizacji wypraw nurkowych i podziwianiu podwodnych ruin. Nie trzeba skończyć studiów z turystyki i rekreacji, aby dojść do wniosku, że już sam zbiornik czyni Kukës miastem atrakcyjnym dla odwiedzających. Miasto jednak nic z tym nie robi, zapewne na szkodę własną i mieszkańców.

Inną ciekawostką są ruiny dawnego hotelu dla dygnitarzy partyjnych, który został spalony po upadku komunizmu. Miejsce absolutnie magiczne – z ostatniego piętra można podziwiać szczyty gór Korab, panoramę miasta oraz jezioro. Ktoś postanowił spalić ten pięknie położony budynek – zapewne w geście protestu przeciwko słusznie minionej epoce, natomiast szkoda, że zamieszanie związane z kwestiami własnościowymi nie pozwala na przywrócenie świetności temu miejscu.

 

20180721_160917.jpg

Widok z hotelu

*****

20180721_160200(0).jpg

Droga do hotelu

*****

20180721_160812.jpg

Infrastruktura w Albanii się rozwija

*****

20180721_160732.jpg

Hotel niestety w opłakanym stanie

*****

20180721_160909.jpg

*****

Była niedziela, drugi i niestety ostatni dzień pobytu w Kukës. Byliśmy nieco zmęczeni trudami poprzedniej nocy, jednak specjalnie dla nas – dzięki protekcji polskich wolontariuszy – otworzono nam muzeum, które składa się z dwóch części – poświęconej przyrodzie występującej w okolicach miasta oraz etnograficznej. Ekspozycja była w miarę interesująca – powiem szczerze: to muzeum w tradycyjnym stylu, staniki nie fruwają jak w przypadku zwiedzania chociażby Muzeum Powstania Warszawskiego, ale można było się czegoś nowego dowiedzieć, także czas nie był zmarnowany. Pracownicy bardzo się przyłożyli, ponieważ przysłali przewodnika oraz tłumacza, który swoją naprawdę świetną angielszczyzną skrupulatnie objaśniał detale przywoływane przez postawnego muzealnika (nasza wizyta także została odnotowana na portalach społecznościowych – oficjalnym profilu facebookowym muzeum).

Na koniec wdrapaliśmy się na wieżę, w której znajdowała się ekspozycja poświęcona albańskim uchodźcom z Kosowa, którzy zostali przyjęci przez mieszkańców miasta podczas trwania konfliktu z Jugosławią. Wydarzenie to zaowocowało nominowaniem miasta do Pokojowej Nagrody Nobla.

20180722_142648

*****

20180721_192018

Dzięki kompleksowemu oprowadzeniu po mieście mogliśmy zobaczyć sklep połączony z mieszkaniem, w którym Pani może obsługiwać klientom wyglądając z okna.

20180721_191937.jpg20180721_192342.jpg

Podsumowując – z ręką na sercu polecam wizytę w Kukës. Gdy powiecie o swoich planach typowemu Albańczykowi zapewne zapyta Was „czy wszystko w porządku” lub „co tam będziesz robić? Tam nic nie ma”, ewentualnie „Bolec, czy cię pogięło?”, natomiast tam naprawdę jest co robić. Wielbiciele wędrówek górskich znajdą coś dla siebie, fani socrealistycznej zabudowy będą mogli podziwiać architekturę miasta, jezioro też jest niezwykle urokliwe, a wieczorem można wybrać się na pyszną kolację do jednej z knajp dla tubylców połączoną z konsumpcją zimnego piwka.

Zagrożenia i problemy życia codziennego

Na początku chciałbym napisać parę słów o dzielnicy, w której mieszkam. To dosyć nowoczesna część Tirany, jeszcze kilkanaście lat temu na miejscu mojego bloku prawdopodobnie pasły się kozy, dzisiaj jest tu jednak wielkie osiedle.

Jeszcze przed przyjazdem starałem się uzyskać adres, pod którym będę mieszkać przez najbliższy rok swojego życia. Rozmowa z moimi przełożonymi nie przyniosła jednak oczekiwanych rezultatów. Okazało się, że… nie mam adresu. To znaczy – jest klatka schodowa, jest blok, jest nowoczesna winda, ale nie ma adresu. Zresztą nazwy ulic są w ogóle piętą achillesową Albańczyków, ponieważ ilekroć prosiłem o konkretną lokalizację były z tym nie lada problemy. Bo przecież to chyba nie jest problem wysłać link do map Google’a lub po prostu podać nazwę ulicy? W zamian otrzymywałem jednak mgliste objaśnianie, które z całą pewnością nie oszczędziło nikomu czasu. „Rruga Teodor Keko” brzmi przecież znacznie prościej niż „przejdź ulicę aż do murku, tam ujrzysz fabrykę mąki, za nią przejdziesz przez przejście i ujrzysz piekarnię… i tak dalej”

W każdym razie gdy ktokolwiek będzie chciał mnie odwiedzić lub po prostu dowiedzieć się, gdzie mieszkam, powiem – sto metrów od Eko Marketu i nie będzie to wcale oznaką tajemniczości czy skrytości.

20180718_154858.jpg

Wiele się mówi o zagrożeniach czyhających na mieszkańców różnych miast. W Ameryce Południowej lepiej nie wchodzić do faweli, bo można stracić portfel. W Barcelonie czy Lizbonie kieszonkowcy bardzo często „polują” na nieświadomych niczego obcokrajowców. Na Dębcu można dostać w mordę za nic… Z kolei wydaje mi się, że największym wrogiem mieszkańców Albanii są złodzieje włazów do studzienek kanalizacyjnych. Powyższe zdjęcie dokumentuje studzienkę, o której ktoś pomyślał – „może jednak wypadałoby to jakoś zabezpieczyć?”, (estetyka schodzi na dalszy plan), jednak piszący te słowa może zaświadczyć, że wiele włazów takiego zabezpieczenia nie ma i trzeba po prostu patrzeć pod nogi.

(nie będę na tym blogu pochwalać śmiecenia, ale wierzcie mi lub nie – śmieci zrzucane do studzienek kanalizacyjnych zapewne uratowały wiele osób od głębszej penetracji kanałów).

Tak, wpadłem do studzienki…

A propos śmiecenia – dla tych, którzy byli już na Bałkanach nie będzie pewnie niespodzianką, gdy napiszę, że pojęcie recyklingu jest tutaj obce, choć sprawiedliwie trzeba oddać, że gdzieniegdzie można dostrzec kubły. Ale…

20180716_152302.jpg

…ale no w sumie po co, skoro można przyozdobić drzewko.

No dobrze, wróćmy jeszcze do zagrożeń. Hazard… bukmacherka… hazard… bukmacherka… hazard… I w Polsce można spotkać tracących swoje pensje graczy, którzy okupują maszyny z jednorękim bandytą, najczęściej w przeraźliwie smutnych zakątkach jakiegoś osiedlowego sklepu lub budy nazywanej górnolotnie „salonem gier”. Mam wrażenie, że w Albanii hazard wygląda nieco bardziej finezyjnie. To znaczy bez przesady – nie uświadczycie w Yzberisht scen znanych z „Kasyna” Martina Scorsese, natomiast zamiast paskudnych automatów ludzie skupiają się na obstawianiu meczów piłkarskich – na oko mniej więcej połowa kawiarni i piwiarni to jednocześnie filie punktów bukmacherskich. Dodatkowego dreszczyku emocji dodają jeszcze gry towarzyskie – domino, go, tryktrak, w które od rana do nocy grają mieszkańcy. 20180716_152011.jpg

Powyższa fotografia pochodzi ze stałego punktu hazardzistów – między panią sprzedającą warzywa i sznurówki, a panem grillującym na wiór kolby kukurydzy. Jak widać krzesełko, murek i parę kartonów wystarcza do zbudowania prawdziwych emocji. To akurat zdjęcie wykonane w godzinach porannych, ale około godziny dwudziestej pierwszej zmagania są oglądane przez pokaźny tłum i bez stosownej pracy ramion nie sposób jest ujrzeć przebieg pojedynku.

Wstęp

„Albania to był raj/Do którego sił mi było brak” śpiewał zespół Lady Pank w piosence „John Belushi”, dotyczącej słynnego aktora albańskiego pochodzenia. Nie jestem jednak w stanie utożsamiać się z tym tekstem, ponieważ mam mnóstwo sił, energii i optymizmu. Jeśli wszystko bowiem się powiedzie, spędzę w tym kraju najbliższe dwanaście miesięcy mojego życia. I dobrze mi z tym!

Mieszkam w Yzberisht – dzielnicy Tirany, o której opowiem Wam w najbliższym czasie wraz z trzema wolontariuszkami – dwoma Polkami oraz Irlandką, ale wkrótce prawdopodobnie dojedzie kolejny wolontariusz. Dziewczyny pod koniec roku opuszczą Tiranę, a w ich miejsce przyjadą kolejni śmiałkowie.. Jestem wolontariuszem organizacji PVN Albania zajmującej się między innymi organizacją work campów dla dzieci oraz pracą z młodymi ludźmi. Szerzej napiszę o tym wkrótce. Za mną już pierwszy work camp, w którym uczestniczyłem połowicznie, ponieważ dotarłem w połowie, następny jednak już wkrótce, więc będę mógł wykazać się także na polu organizacyjnym.

Mój blog ma na celu przede wszystkim rozprawienie się z mitami na temat Albanii, utworzenie swego rodzaju strony informacyjnej, ale także swego rodzaju pamiątki z mojego pobytu, do której będę mógł wrócić w każdej chwili. W Internecie wiele jest stron dotyczącej kraju Skanderbega, ale większość opisuje ją na zasadzie „Saranda jest piękna, słońce świeci, zjedzcie owoce morza przy brzegu morza, w towarzystwie szumu fal i zapachu morskiej bryzy”. Ja bardziej zapuszczać się będę w miejsca nieodkryte, na przedmieścia, pustkowia, być może opowiem co nieco również o Romach, którym moja organizacja także pomaga.

Spróbuję także opowiedzieć co nieco o społeczeństwie i powalczyć nieco ze stereotypami (choć jeszcze nie wiem z jakim skutkiem).Polakom Albania kojarzy się głównie z mafią, Mercedesami, bunkrami i Popkiem Monsterem. Jeśli ktokolwiek dowie się czegoś nowego o tym kraju, poczuję, że moja pisanina do czegoś się przydała.

Na koniec reklama – ciekawego bloga ze swoich przygód w Kukesi prowadzi trójka Polaków, których miałem przyjemność poznać w zeszłym tygodniu. Jeśli jesteście ciekawi co robią, jak im się żyje, zajrzyjcie na ich bloga: https://przystanekkukes.wordpress.com/.

Pa!

Adam